Wieczorne spotkania na dachu

Maroko, wrzesień roku 2005. Już dawno dzień zakończył swój żywot, ustępując chłodnej nocy. Jednak ludzie, szczególnie w okresie Ramadanu, odżywają po upalnym słońcu na nowo. To czas zabawy, pierwszego posiłku, spotkań z rodzinami i przyjaciółmi. I jak co wieczór, czas ten spędzaliśmy na dachu, z którego rozpościerał się widok na wchodzących przez wielką, zdobioną bramę do starej mediny miasta Fez, ludzi. A były ich setki! Każdej minuty inne twarze. Twarze dzieci i starców, kobiet i mężczyzn, żon i mężów. Tworzyły jedną, zwartą grupę, poruszającą się jak nurt rzeki w kierunku serca starej mediny. Ilu już weszło? Tysiąc? A może dwa tysiące? I wciąż nie widać było końca…

Praktycznie na tym dachu nie było nic do roboty. Szeroki na metr, oddzielony był małym murkiem, spod którego wystawał mniejszy dach – osłona dla znajdujących się już na ulicy straganów, barów i kafejek. Naprzeciwko widać było świecący napis „Restaurant de la Kasbah”. Popularność tej kawiarni była duża – co wieczór na tarasie zasiadywały grupy z najróżniejszych krajów a także sami Marokańczycy. Ci ostatni byli nieliczni, gdyż mało kogo w tej części miasta stać tutaj na jedzenie w restauracji. Martyna Wojciechowska kręciła w La Kasbah swój program, „Misja Martyna”, co miałem okazję obserwować z pierwszej linii, w której usadowiłem się razem z dźwiękowcami, kamerą i mikrofonem. – O Boże, ty mówisz po Polsku? Co Ty tu robisz? - Zdziwiona dziewczyna z ekipy filmowej zareagowała na moje pytanie. Później razem z inną koleżanką siedziała z nami na tarasie i opowiadała o pracy przy realizacji programu. Następnego dnia, cała ekipa wyruszyła do Merzougi, kręcić swój kolejny odcinek.

W tej małej części starej mediny znajduje się brama, do której przylegał „nasz” dach. To jedne z wrót do starej, niezmienionej od stuleci części miasta. Różnica pomiędzy starą mediną a nową mediną jest uderzająca. W pierwszej – wąskie uliczki, istny labirynt, niezmienione od stuleci warsztaty i stragany, odmienne dzielnice a w każdej z nich – fontanna i meczet. Tutaj czas stanął w miejscu. Nowa medina to luksusowe samochody, mieszkania, kina i zadbane parki. Jednak w Fez to nie nowa część miasta jest atrakcją turystyczną. To tutaj i teraz, codziennie i co wieczór napływają tysiące turystów oraz samych Marokańczyków. To w starej medinie jest garbarnia, farbiarnia, tysiące warsztatów tkackich, szewców i starych szkól koranicznych – w tym słynna Medresa Bu Inania. I tych właśnie ludzi obserwowałem co wieczór, jak aktorów na scenie, bezpiecznie i wygodnie z unoszącego się 4 metry nad ulicą dachu. Pośród dziesiątków straganów, pełnych słodkich, karmelowych ciastek kwitł na dobre handel. Ktoś sprzedawał ciastka, ktoś inny placki, jeszcze inny serwował herbatę. A wszystko to w oparach dymu, zapachów przypraw i w wielkim ścisku. Jakiś Marokańczyk całuje drugiego w oba policzki na powitanie. Drugi, widocznie jakaś osobistość, daje żebrakowi kilka dirhemów by po chwili uścisnąć dłoń w podziękowaniu kolejnemu, który obdarował go słodkim cukierkiem. Widziałem kilkanaście par młodzieńców, którzy w imię przyjaźni szli trzymając się za ręce. Wkoło biegały dzieci, prosząc o kolejne „bam bam” czyli garść słodyczy. Ktoś inny siedział na ziemi lub na ladzie albo stał oparty o ścianę bez wyraźnego celu. Pomiędzy nimi – naganiacze okolicznych kawiarenek, którzy wciskali do rąk kartki z menu. W tym całym zgiełku byli także turyści. 

Nazywaliśmy ich „fresh meal”, przypominając sobie dialogi filmów o Wietnamie, kiedy na wojnę przyjeżdżały grupy młodych, niedoświadczonych żołnierzy. Tutaj nie było wojny, jednak „atakowały” ich zapachy mięty, mięsa, placków, słodyczy. „Atakowali” naganiacze kawiarenek, łapali naciągacze, wciskali do rąk słodycze sprzedawcy a dzieci, tradycyjnie prosiły o „bam bam”. W myślach śmiałem się z ich min, czasami z grymasem przerażenia czy może raczej zagubienia. Obserwowałem jak radzą sobie z natrętami – jedni łagodnie coś tłumaczyli, drudzy uciekali udając, że nie słyszą, a jeszcze inni – kłócili się, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Każdy przez to przechodzi, przeszedłem także i ja i dwójka moich przyjaciół. Pamiętam jak pierwszej godziny w tym miejscu staliśmy pod ścianą, przyciskając plecy do murów. Jedna wycieczka Niemców postanowiła nam pomóc widząc nasze nietęgie miny: - Mamy wynajętego przewodnika, on Wam powie gdzie spać. Po chwili zawołali niskiego, starszego Pana, który zmierzył nas wzrokiem i wskazał obskurny hostel tuż obok. Niemcy, którzy widocznie chcieli nas „uratować” z tej niegościnnej części miasta, namawiali nas do hotelu w nowej medinie, za „ledwie” 20 dolarów za dobę. Widząc jednak, że postanowiliśmy zostać tutaj, ze zdziwieniem jednemu z nich się wyrwało: - Co? Tutaj chcecie mieszkać? Tutaj śmierdzi i jest bardzo niebezpiecznie!

Na szczęście poszliśmy swoją własną drogą i po krótkim szoku kulturowym jaki dozuje Fez i jego stara medina, uśmiechałem się w myślach z tych lęków i fobii przed nieznanym, jakimi starali się nas obarczyć wspomniani sąsiedzi naszego kraju.

W pewnej chwili na dach wszedł wysoki, szczupły chłopak. Zanim wszedł, w oknie (przez które wchodziło się na ten kawałek dachu) pojawiła się najpierw lwia grzywa i zarośnięta twarz. Spojrzał na nas i wydobył z siebie jakiś dziwny, bulgoczący dźwięk.

- Hej, człowieku! W jakim Ty języku mówisz? – zapytałem zdziwiony.

- Jestem Szkotem, odpowiedział już po angielsku. Siedzieliśmy razem a Szkot zaczyna pytać o naszą podróż. Streściliśmy mu krótko kilka mniej lub bardziej ciekawych wydarzeń. Bardzo się zdziwił, kiedy opowiedzieliśmy mu o przygodzie z nożem, którego właściciel chciał nas na środku miasta zaszlachtować a co na szczęście stanęło tylko na pogróżkach. Kiedy skończyliśmy, Szkot zaczął opowiadać nam swoją historię. A było to mniej więcej tak:

„Na stałe mieszkałem w Szkocji, jednak nie potrafiłem pogodzić się myślą, że będę musiał pracować za biurkiem. Próbowałem nawet pracy w Pradze jako nauczyciel angielskiego, jednak już po kilku miesiącach uciekłem. Byłem także barmanem ale z tego także nic nie wyszło. Tak w skrócie trafiłem do Afryki. Teraz podróżuję po kilku krajach, skupując w warsztatach wyroby ręczne: skóry, drewniane szkatułki, lampki, portfele, wisiorki i inne. Tak mam okazję zwiedzić Afrykę, zarabiać i podróżować. Jak to sprzedaję? Wysyłam paczką (30kg paczka z Maroka do Szkocji – 100USD) do Szkocji a tam odbiera ją znajomy i sprzedaje dalej. Z tego żyję.

Czy miałem niebezpieczne sytuacje? Raz w północnej Etiopii spotkałem piratów lądowych. Szedłem ściężką pośród gór, kiedy nagle z przodu, na tej samej ścieżce, zauważyłem grupę ludzi idących w moim kierunku. Szli gęsiego, a każdy z nich na ramieniu niósł karabin. Zdążyłem tylko sprawdzić, macając się ręką po kieszeniach, gdzie mam paszport i pieniądze, kiedy w końcu nadeszli. To koniec, pomyślałem, ale nadal idę aż w końcu widzę wyraźnie pierwszego z nich. Zszedłem im z drogi nie zatrzymując się. Kolumna piratów idzie dalej, patrząc na mnie ni to obojętnie ni złowrogo. Kiedy się mijaliśmy, powiedziałem do pierwszego: „Salaam”. Cisza. Mija mnie kolejny pirat – cisza. Cały w nerwach idę dalej aż kolejny z nich spojrzał i mruknął „ Salaam” a za nim kolejny i kolejny. A ja skrupulatnie, żeby nie pominąć żadnego z nich, odpowiadałem: „salaam, salaam, salaam. 

Jaka jest Etiopia? Jest zupełnie inna niż Maroko. Zobacz, mam tutaj krzyżyk (pokazuje zawieszony na szyi łańcuszek), zrobiony ze skały z którego zbudowano kościół (mowa zapewne o Lalibeli, zwanej Drugą Jerozolimą). Te zatopione w skałach świątynie są niesamowite. Zresztą Etiopia to jeden z najstarszych krajów, gdzie przyjęto chrześcijaństwo (około IV wieku naszej ery). Tam ludzie są niezwykle uprzejmi, spokojni. Nie tak jak w Maroku. Tutaj jest niebezpiecznie, krzykliwie, zaczepnie. Tam tego nie ma.”

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, po czym Szkot podziękował i wyszedł, mówiąc, że musi przygotować paczkę do wysyłki. Przy okazji zbeształ z dachu jednego z Marokańczyków, który krzyczał coś do niego. Pamiętam, że długo byliśmy pod wrażeniem jego pewności siebie i obycia wśród tych ludzi. Zniknął po chwili w oknie i więcej go nie widziałem.

Siedzieliśmy dalej na dachu, a rzeka ludzi płynęła nadal w ciemne zaułki mediny. Trochę mniej było turystów, szczególnie wycieczek starszych Niemców, za to więcej okolicznych mieszkańców. To w końcu Ramadan, czas postu a po godzinie 18stej – zabawy do białego rana. Nie czekając długo zeszliśmy na dół by dać się porwać tej fali rozmaitości, pełnej zapachów, krzyków i słodkich ciastek ramadanowych.

Using Format