Świat zwykłych ludzi

“[…]Motając się z myślami i jedną ręką z chlebem w dłoni, nie zauważam, że mój gospodarz odrywa kawał mięsa i trzymając w dłoni mówi – Jedz, to nie jest zatrute. My nie jesteśmy terrorystami. Na moment zapadła cisza. Jednak już po chwili moi gospodarze zaczęli się śmiać do łez a ja razem z nimi. Zajadałem się kurczakiem tak samo jak wszyscy, a co chwila na moim talerzu lądowały kawałki mięsa urywane przez pozostałych biesiadników.”

Zapraszam serdecznie do przeczytania tekstu, który ani reportażem ani niczym literackim nazwać nie można. To zbiór kilku wydarzeń, które miały miejsca na przestrzeni kilku lat, w różnych zakątkach świata.



Zapach mediny

To był jeden z tych dni, które na długo pozostają w pamięci. A wszystko zaczęło się od zaproszenia do zwiedzenia warsztatu tkackiego, gdzie produkowano piękne jedwabne tkaniny.


Było sierpniowe popołudnie. Jeden z tych dni w Maroku, gdzie żar leje się z nieba a słońce pali niemiłosiernie każdy odkryty kawałek skóry. Nawet najdrobniejszy skrawek cienia dawał chwile ukojenia, uspokajał bijące serce wstrzymując litry potu. Pewne zachowania nie mają tutaj racji bytu – w tym opalanie się, co jest często moją odpowiedzią na pytanie dlaczego znowu wróciłem nie opalony. W miejscach gdzie temperatura sięga 45C, człowiek nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Idąc wzdłuż ulicy wybieramy tę stronę, na którą pada cień. Zatrzymujemy się w miejscach, gdzie można schować się przed słońcem. Zakrywamy szczelnie każdy odkryty kawałek ciała jeżeli nie chcemy zostać poparzeni.  Ograniczamy swoją aktywność tylko do niezbędnych funkcji, żeby nie stracić zbyt dużo sił w warunkach, do których większość europejczyków nie jest przystosowana. Które mogą okaleczyć lub nawet zabić.


Z pewną ulgą ruszyłem wzdłuż zacienionej drogi prowadzącej do serca starego miasta Fez. W miarę jak zagłębiałem się coraz dalej w labirynt uliczek, dochodziły do mnie zapachy i kolory, potęgując egzotykę tego miejsca. Zapach. Tak, to coś co chyba pierwsze uderza ze zdwojoną siłę w nozdrza w takich miejscach, wyostrzając zagubione w szarych miastach zmysły. Nad ulicami unosi się woń karmelowych słodyczy, ostrych przypraw i pieczonych na blasze placków. Z kawiarenek wydobywa się orzeźwiający zapach liści mięty i przygotowywanych potraw. Czuć także stare mury, bród, ścieki i urynę w zaułkach. Wszechobecny jest zapach ludzi. A są ich tutaj dziesiątki tysięcy. Jak nurt rzeki porwał mnie ten bezimienny, kolorowy tłum głównym traktem w dół, coraz dalej i dalej. Czasami przyklejałem się do ściany spoconymi plecami, robiąc miejsce przeciskającym się mułom i osłom, które były objuczone ociekającymi śmierdzącą mazią skórami. Wracają z pobliskiej garbarni, zapewne do jednej z farbiarni lub innego warsztatu, gdzie zabezpiecza się skor chemikaliami. Czułem się zmęczony – słońcem, gorącem, niesamowitym zgiełkiem. 


Chwilę wytchnienia znalazłem w cieniu bocznej uliczki. Obok rzeka ludzi sunęła mozolnie dalej a ja poczułem ulgę od palącego żaru z nieba, od tych wszystkich krzyków handlarzy, od turystów chodzących niezdarnie wśród straganów z mięsem, gdzie na widok odciętej głowy wielbłąda z zaciekami krwi, niejeden przyspieszał kroku blady jak ściana. 


Pobudzony ciekawością ruszyłem dalej w cieniu wąskiej uliczki, mojego tymczasowego schronienia. Wąska to była uliczka, zaledwie na metr szerokości. Co chwila mijałem zasłony, za którymi widać było cienie mieszkańców domu, mijałem dziury w murach, śmietniki i kolejne muły. Aż w końcu trafiłem do małego warsztatu, gdzie jeden z pracowników po krótkiej wymianie zdań, zapytał: - Chcesz zobaczyć nasz duży warsztat? Chodź, zobaczysz gdzie produkujemy te wszystkie tkaniny. 

Rupieciarnia

Staliśmy w progu małego pomieszczenia na antresoli. Wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności, wyławiając z mroku kontury kreślone kurzem – drewniane bele, części urządzeń tkackich, śmieci. Na podłodze puste worki i piach. Przez belki przewieszone tkaniny, które wyglądają jak strzępy porwanej pajęczyny – widać na nich nie dokończone hafty, przerwane myśli mistrza. 


Rupieciarnia. Towarzyszący mi Marokańczyk podnosi długi drewniany przedmiot. Widać na nim głęboką rysę, niedoskonałość litego kawałka drewna, które pękło jak wysuszony pień w słońcu. Spód jest gładki w dotyku, wyślizgany w dziesiątkach tysięcy ruchów w korycie suwnicy, jednego z elementów urządzenia, jakie widziałem w warsztacie tkackim. Przedmiot wygląda jak miniaturka indiańskiej łodzi - czółenko – i tak też się nazywa. – Jest to bardzo drogi kawałek drewna. Widzisz, musi być zrobiony idealnie, zobacz na te boki – słychać w mroku głos Marokańczyka. Pokazuje wydrążony środek, do którego wkłada się zwój jedwabnych nici. Całość przesuwa się w specjalnej rynnie – tzw. suwnicy, w której porusza się szybko przez całą jej długość zostawiając pojedyncza nić tkaniny. Dociera do mnie, że widziałem już podobne rzeczy w Polsce, we Francji, na Ukrainie - w skansenach. Stoją tam bezużyteczne, nie używane od lat, jedynie na pokaz spragnionych historii turystów. Przy każdej z nich znajdowała się tabliczka z napisem w stylu: „Warsztat tkacki, krosno z XVI wieku”. <Br><Br>Takich narzędzi w warsztatach Fezu używa się na co dzień, od setek lat. Można by pomyśleć, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby kupić nową, elektryczną maszynę. Może są za drogie, może bezużyteczne w powszechnym braku prądu, trudności z dostarczeniem elektryczności do warsztatu. W Afryce i wielu krajach, które ogólnie przyjęło się nazywać Trzecim Światem, energia elektryczna jest dobrobytem, czymś trudno dostępnym. Na co dzień używa się lamp naftowych i świec, żyje się w rytmie wschodów i zachodów słońca. Spotykane w miastach (rzadziej w wioskach) linie elektryczne to w większości sieć splątanych kabli, skręconych w wielkie zwoje. Ciągną się nad głowami przechodniów i łączą z innymi na ścianach lub słupach, tworząc wielką kulę zwoju, pomyśleć by można że nie możliwą do rozplątania. Czasami z takiej plątaniny umknie wzdłuż ściany pojedynczy kabelek, wije się po wyschniętych murach i wpada przez okno, dziurę w ścianie bądź drzwi jakiegoś domostwa, kończąc swój żywot z dyndającą niedbale żarówką z sufitu.

Tutaj produkuje się tylko tyle ile potrzeba. A potrzeba zaspokoić dziennie kilku turystów z Europy, kilkudziesięciu mieszkańców Fezu, kilkuset przyjezdnych. Nikt nie myśli o sprzedaży hurtowej, tysiącach metrów tkanin dziennie. Nie chcą maszyn, które same robiłyby wzory, zmieniały kolorowe szpule nici, przerzucały czółenka z lewa do prawa siłą sprężonego powietrza, robiły tkaniny szybciej niż robią to ludzkie ręce. Maszyna nie nauczy nowych haftów, nie pokaże jak robić paski kolorowych materiałów, dobierać szerokość czółenka. Maszyna się nie myli, nie plącze nici ale zużywa za to drogi i trudno dostępny prąd, jest kosztowna. Człowiek zużywa spracowane ręce, poci się i męczy z każdym ruchem suwnicy – ale uczeń wie, że ten pot tchnie w te nici duszę. Maszyna nie przekaże wiedzy uczniowi, żeby ten mógł stać się mistrzem. Maszyna okaleczy, odbierze zdolność myślenia, zręczność tkania. Mistrz to sztuka, ręczne rzemiosło, której nie da rady zapisać w instrukcji. 


- Jesteś głodny? Pewnie tak – słychać w ciemności głos Marokańczyka. – Chodź, zjesz z nami obiad – kontynuuje, nie czekając na moją odpowiedź. Tak oto zostałem zaproszony na posiłek przez człowieka, którego znałem zaledwie od pół godziny. 


Przykro mi, zabronili mi z Wami rozmawiać

Zgodziłem się bez wahania. W końcu na to liczyłem, na jakikolwiek gest akceptacji mojej osoby w tym obcym dla mnie kawałku świata. A tutaj proszę – od razu obiad! Często w podróży zdarzało mi się spotykać z gościnnością, której w Europie coraz trudniej doświadczyć. Wynika to po części z naszej nieufności do drugiej osoby, z braku chęci dialogu ze zwykłym człowiekiem, kimś, kogo nie znamy. Zamykamy się często we własnych małych społecznościach, spotykamy z osobami, które lubimy, o których coś wiemy. Jest to zupełnie naturalne, bezpieczne jednak dla Marokańczyków - w pewien sposób upośledzone.

Tutaj ciężko przejechać autobusem czy przejść przez ulicę, nie będąc zaczepionym przez ciekawskich podróżnych. Interesuje ich wszystko, często pytania są bardzo bezpośrednie w rozumieniu naszej kultury. – Ile masz lat, - Masz żonę, dzieci? I jedziesz tak wspólnie z pasażerami odpowiadając na mnóstwo pytań. Jakby posadzić Marokańczyka w metrze w Warszawie to pewnie ze zdziwieniem by stwierdził, że tyle osób jedzie razem i milczy. Tutaj to nie do pomyślenia. Ludzie rozmawiają ze sobą, kłócą się, próbują sprzedać najdrobniejsze rzeczy, wspólnie jedzą na przystankach, upominają kierowcę. Po każdej rozmowie w notatniku pozostaje kilka adresów e-mail, numerów telefonów, imiona i nazwiska. Miałem wrażenie, że Ci ludzi są „głodni” świata, mają wielką chęć poznania ale ich kraj, sytuacja materialna i społeczna, utrudniają lub wręcz nie pozwalają im to. Często kontakt jest ograniczany – nie tyle przez ludzi, co przez kontrolujące kraj, mniej lub bardziej otwarcie, władze. Byłem świadkiem pewnego zdarzenia, w drodze do Fez z małej nadmorskiej mieściny As Sawira. Rozmawialiśmy z młodym nauczycielem. Był, jak większość naszych rozmówców, ciekawy prawie wszystkiego. Z cierpliwością odpowiadaliśmy na jego pytania a on dziwił się, wyrażał oburzenie, zazdrość i śmiech.  Najbardziej bolało go chyba to, że nie może podróżować tak jak my. Otrzymać paszport jest podobno bardzo trudno. Podobno mężczyzna musi odsłużyć dwa lata służby w wojsku, żeby w ogóle starać się o dokument. I ma małe szanse, że go dostanie. Nagle autobus zatrzymał się a do środka wszedł policjant. Podszedł do nas, zmierzył służbowym wzrokiem i zamienił kilka szybkich i ostrych słów z nauczycielem, wskazując mu miejsce dwa rzędy dalej. Kontrola się skończyła (czego szukali – nie wiem), ruszyliśmy naprzód tylko policja została daleko w tyle, na drodze. Jedziemy dalej ale Marokańczyk już do nas nie wrócił. Zerkał tylko w naszą stronę z tym wyrazem w oczach, jakby chciał powiedzieć: „Przykro mi, zabronili mi z Wami rozmawiać”.

Tutaj ludzie dzielą się tym co mają, a mają niewiele. Kilka daktyli, herbata z liści mięty, prosty posiłek z ryżu – więcej nie posiadają, na więcej ich nie stać. Pomimo że jesteś teoretycznie ich obciążeniem, masz wrażenie, że z lekkim zażenowaniem podzielą się miską jedzenia przeznaczoną tego dnia dla całej rodziny, przepraszając wzrokiem, że to tak niewiele. 


Gościnność ma wiele twarzy o czym mogłem przekonać się także w domu mojej koleżanki – Fatimy Zahry. Będac zaproszonym przez jej matkę na Iftar (pierwszy posiłek dnia w trakcie Ramadanu), zdziwiła mnie wielkość sofy, która rozciągała się wzdłuż każdej ze ścian największego pokoju. Dodatkowo, na przeciwko telewizora stała kolejna, trochę mniejsza. -Potrzebujemy dużo miejsca, ponieważ mamy dużą rodzinę. Kuzyni, kuzynki, ciotki, wujkowie, babcie i dziadkowie. Wszystkich musimy gdzieś posadzić – tłumaczy Fatima.  Pomyślałem wtedy, że to naprawdę dziwne meblować mieszkanie pod rodzinę i ich wygodę, zupełnie nie spotykane w Polsce. Mieszkanie w Maroku nie jest tylko enklawą jego domowników -  w każdej chwili jest gotowe na przyjęcie nawet bardzo dużej ilości osób. 


Zdarzają się także inne przypadki. W Peru, po całodziennej wędrówce ścieżkami dla mułów i bydła, będąc wykończonym fizycznie, kiedy z nieba lał deszcz a my musieliśmy rozstawiać mokry namiot przy 10 stopniowej temperaturze - nie zostaliśmy nawet zaproszeni do ogrzania się przy ognisku w kuchni. Byliśmy trochę zbulwersowani ale zdziwienie inności tej kultury i ich zachowania (np. w stosunku do Hindusów czy Marokańczyków) wzięła gorę nad złością. Indianka, która na pewno znała hiszpański, odpowiadała coś tylko w niezrozumiałym dla mnie języku Keczua, lekceważąc zupełnie naszego przewodnika, z wzrokiem utkwionym gdzieś w dali. Przypominało mi to stare westerny, kiedy dumny wódz z wysoko uniesioną głową i wysuniętym podbródkiem, rzucał słowa gdzieś w dal, jakby obok pytającego. I staliśmy tak zmarznięci na wysokości 4000m n.p.m., w chmurze i mgle, gdzie jedynym naszym schronieniem był mały blaszany dach, czekając dwie godziny aż dostaniemy kubek ciepłej wody, żeby zaparzyć kojącą mate do koka. Czasami spotykaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem – ale tylko na podwórzu. Po zakończonej, naprawdę serdecznej rozmowie, gospodarze nagle odwracali się i zamykali w swojej chacie, przy cieple domowego ogniska.


Jedz, my nie jesteśmy terrorystami


Ciekawy rozwoju sytuacji ruszyłem szybko za moim towarzyszem, starając się nie zgubić go z oczu. Kluczyliśmy po uliczkach, wąskich na metr przejściach, wśród osłów i mułów objuczonych skórami z pobliskiej garbarni. Straciłem orientację. Zresztą tutaj o to nie trudno. Stara medina Fez, nie zmieniona od stuleci, to istny labirynt pełen ukrytych przejść, wyrw w murach, zakamarków. Często gubią się tutaj turyści, na co czekają już małe, sprytne dzieciaki, które na chwilę zamieniają się w przewodników. Za drobną opłatą wyprowadzają biedaka w miejsce, z którego samodzielnie trafi do wyjścia ze starego miasta. 


Z powrotem jesteśmy w małym warsztacie, do którego trafiłem uciekając przed słońcem i tłumem handlarzy. W środku widzę kilkoro ciemnowłosych ludzi – rzemieślnicy i uczniowie z pobliskich warsztatów. Łącznie około ośmiu osób. Witam się ze wszystkimi po kolei i siadamy wspólnie do stołu, na którym niepodzielnie króluje wielki, upieczony kurczak. Dostałem do rąk okrągły kawałek chleba, jeden z tych wypiekanych w glinianych piecach. Moi gospodarze przyglądają mi się ciekawie, zerkając spod czarnych kosmyków włosów. Czułem się trochę niepewnie. Sam pośród dobrze znanej sobie grupie osób. W takich chwilach, największą trudnością jest odrzucenie schematów, obaw przed nieznanym. Trzeba oprzeć się na zaufaniu do drugiej osoby, do życzliwości człowieka i jego dobrych intencji. Od prostego dialogu, zwykłych kilku słów powitania w ojczystym języku lokalnej społeczności, do tych kilku rzemieślników, zaczyna się przełamywanie barier, pierwszy nasz krok do okazania szacunku wobec drugiego człowieka. Towarzyszy temu ogromny stres, tysiące myśli i konwersji zachowań na naszą kulturę. Tak właśnie się czułem przy stole, gdzie górował nad nami powoli obgryzany kurczak. 


Nie chciałem nikogo urazić, więc uważnie obserwuję co robią inni. Kawałek oderwanego chleba ląduje najpierw w tłuszczu zebranym w misie i następnie palce urywają kawałek mięsa a całość trafia wprost do ust. Próbuję robić to samo. Jak odmówię posiłku – obrażą się. Jak oderwę za duży kawałek – może zostanie to źle odebrane? Motając się z myślami i jedną ręką z chlebem w dłoni, nie zauważam, że mój gospodarz odrywa kawał mięsa i trzymając w dłoni mówi – Jedz, to nie jest zatrute. My nie jesteśmy terrorystami. Na moment zapadła cisza. Jednak już po chwili moi gospodarze zaczęli się śmiać do łez a ja razem z nimi. Zajadałem się kurczakiem tak samo jak wszyscy, a co chwila na moim talerzu lądowały kawałki mięsa urywane przez pozostałych biesiadników. 


Świat zwykłych ludzi


Tamta chwila na długo utkwiła mi w pamięci. Miałem świadomość tego, że obraz świata jaki fundują nam mass media, jest daleki od rzeczywistości. Żyjemy w świecie, gdzie króluje informacja, gdzie potrafimy przekazać tzw. newsa praktycznie w każdej chwili i z każdego zakątka świata. Problem w tym, że są to informacje głównie sensacyjne, budujące fałszywy obraz sytuacji. Informacje, jak zauważył Ryszard Kapuściński w swojej książce „Ten Inny” nie powodują, że mamy wiedzę. Wybrać spośród setek tysięcy jeśli nie milionów te właściwe dane, które zbudują nam obraz prawdziwy, jest niezwykle ciężko. Cierpimy wręcz na nadmiar informacji, które są bezużyteczne, dają nam tylko poczucie sensacji, zagrożenia i konfliktów na świecie. Znikają tak szybko jak się pojawiły na pierwszych stronach gazet w pogoni za nowym zdarzeniem.


To proste zdanie, które padło przy stole i śmiech, miałem wrażenie, wielkiego dystansu do kreowanej przez media wojny Islam – reszta świata, spowodowało, że zacząłem dostrzegać także inny świat. Świat bez katastrof, konfliktów zbrojnych, wszechogarniającej śmierci i cierpienia. Świat bez kłamstw, polityki na niskim poziomie, zawiści i pychy. Świat bez terroru i Al Kaidy. Świat ludzi biednych, zmagających się z trudami życia codziennego. Świat prawdziwy, ludzki.

M.Z.

Using Format