Peru 2007 - welcome to the jungle

Dżungla. Wilgotność 90%. Temperatura 32 stopnie. Prosto z Pucallpy, do której dotarliśmy szczęśliwie statkiem, jedziemy ciężarówka 140km w sam środek dżungli. Samochód wygina się na wszystkie możliwe strony, pokonując błoto, wysokie na metr koleiny, strumyki a nawet rzeki. Widoki i klimat niesamowite. Wszystko zdaje się być kilka razy większe niż w rzeczywistości. W nocy, kiedy wydawało się, że w końcu będzie ciszej od wszędobylskich hitów ¨Adios Amor¨ i innych, dżungla zaczyna swoją własną serenadę. Zaczyna śpiewać, ruszać się, polować - powodując, że nasza wyobraźnia dostaje niezłej adrenaliny. Na całe szczęście nie musimy spać w hamakach na środku ¨sceny¨.


Po 2 dniach (z noclegiem w Ciudad Constitucion) dotarliśmy do Puerto Bermudez. Mała wioska, która jest centrum regionu. Okazało się, że w tutejszym kościele swoja opiekę sprawuje ksiądz z… Polski. Henrrik Chillapa jak przekręcili Peruwiańczycy. Niestety nie możemy się spotkać osobiście, gdyż padre Henryk w tym czasie przebywał w Limie. Zostawiliśmy mu list z pozdrowieniami.

Z braku czasu nie mogliśmy udać się z jedną grupa na wyprawę w serce dżungli, ponieważ przewodnik nie mógł nam zagwarantować na 100%, że zdążymy wrócić w czwartek wieczorem. Wszystko zależy od poziomu rzek i jej nurtu, który szaleje wraz z opadami deszczu. Reszta grupy ma czas. My niestety nie, gdyż już w niedzielę mamy samolot a jeszcze dzieli nas od cywilizacji 100km bardzo trudnej drogi w kierunku południowym. Jednak nie tracąc czasu zwiedzamy okolice wioski, która leży w samym środku tej rozszalałej roślinności, jednak nie ma w jej okolicach widocznych dzikich zwierząt.

No może z wyjątkiem pająków, które mam szczęście spotykać wszędzie gdzie się zatrzymamy. Tym razem nie byłem do końca pewien czy nawet ciężki, górski but wystarczy. Miał jakieś 15-18cm rozstawu nóg i czegoś tak wielkiego w postaci pająka jeszcze na oczy nie widziałem. Została po nim tylko noga na ścianie i coś na podłodze. W takiej postaci bardziej mi się podobał, choć nie ukrywam, że ciekawość zbliżyła mnie do niego na jakieś pół metra. Do chwili kiedy nie wykonywałem żadnych ruchów, pająk zdawał się mnie nie zauważać. Dopiero kiedy uderzyłem z całej siły skoczył jak błyskawica, uciekając spod lecącej w jego stronę podeszwy. Tak, welcome to the jungle. Wszystko się rusza, wszystko żyje. Karaluch, którego miałem okazję pomylić w pierwszej chwili z myszą (kto widział biegającą po ścianie mysz?) miał około 8cm długości. Wcale nie był wolniejszy od tych akademikowych.

Obecnie jesteśmy w małym miasteczku La Merced, które jest jakby wrotami do dzikiej dżungli lub cywilizacji jadąc od naszej strony. Dotarliśmy tutaj po 10h jazdy na pace ciężarówki, od czego boli nas dosłownie wszystko. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ciężko jest wyrwać się z dżungli - w tym okresie bardzo dużo jest opadów deszczu i rzeka, którą przekraczaliśmy trzy lub cztery razy, zamieniła się w rwący potok koloru brunatnego. Gdyby nie pomoc wielkiej koparki, która dosłownie zrobiła swoim ¨ciałem¨ tamę w jej najgłębszym miejscu, nie bylibyśmy w stanie przekroczyć rzeki i dotrzeć na czas do Limy.


Przejeżdżając przez nią, samochód nasz zatrzymał się na środku i woda zaczęła wlewać się do środka. Na szczęście staliśmy na pace gdzie woda nie sięgała. Prąd był tak silny, że jednego śmiałka, który zbytnio oddalił się od koparki, prąd od razu zniósł na wielkie kamienie i musieliśmy wyciągać go liną. Prawie jak Marlboro Adventure :)

Using Format