“Dróżnik” - reportaż literacki

“[…]Dobiegający już całkiem blisko grzmot pioruna przebudził mnie z odrętwienia. Zaczęło padać. Kilkadziesiąt metrów od nas widać było wydostające się z wnętrza małego baraku słabe światełko. Jak ćmy ruszyliśmy w tamtą stronę, z nadzieją na znalezienie schronienia. Gorąca woda i ciepły posiłek, pozostały nadal jedynie mglistym wspomnieniem.”

Po wielu godzinach żmudnej pracy zapraszam do przeczytania pierwszego reportażu z ostatniej wyprawy do Peru. Szczególne podziękowania należą się Oli Bednarskiej, za nieocenioną pomoc i fachową korektę, dzięki której ustrzegłem się wielu błędów. Chciałbym podziękować także Pani Helenie Kowalik, obecnie redaktor naczelnej serwisu www.trop-reportera.pl, za bardzo cenne uwagi i pomoc w stawianiu pierwszych kroków na polu reportażu. Pani Helena Kowalik jest także autorką wielu zbiorów reportaży, zwyciężczynią min. I Nagrody im. Ksawerego Pruszyńskiego przyznawany przez Krajowy Klub Reportażu za całokształt dokonań w tej dziedzinie. Przez ponad czterdzieści lat pracy w zawodzie dziennikarskim sprawowała wiele funkcji - od młodszego redaktora do naczelnego. Już drugą kadencję jest sekretarzem Rady Etyki Mediów. Dzięki naszej początkującej współpracy “Dróżnik” ukazał się także w “Szkółce reporterskiej”, autorskim portalu Pani Kowalik (http://www.warsztat.trop-reportera.pl/droznik/)<br>

DRÓŻNIK
Tekst: Marcin Zaborowski

Początek
Miał starą, pooraną zmarszczkami twarz, które w słabym świetle świecy tworzyły głęboką mozaikę bruzd. Skóra ciemna, na brodzie lekko siwiejący zarost. Niewysoki. Sprawiał wrażenie słabego, jednak zniszczone i szorstkie dłonie zdawały się wskazywać zupełnie co innego. Mówił raczej cicho, nie spieszył się, jakby ważył każde słowo. Na pytanie, czy możemy rozbić namiot obok baraku w którym mieszkał, spokojnie tłumaczył: - a że to niebezpieczne, a że trawa za wysoka, że dziury w ziemi, że nie ma miejsca. Spodziewałem się odmowy. W myślach przygotowywałem plan jak przetrwać noc na tym pustkowiu, gdzie jedynym miejscem na namiot były ciągnące się kilometrami tory, przecinające jak nóż groźną i mroczną dżunglę.

– Nie możecie zostać tutaj. Chodźcie ze mną – rzucił jakby od niechcenia i ruszył z powrotem na schody. 

Odetchnąłem z ulgą.

W drodze do Aguas Calientes

Wszystko zaczęło się dwie godziny temu, kiedy postanowiliśmy nie czekać do rana na pociąg i ruszyć pieszo ostatnie dziesięć kilometrów wprost do Aguas Calientes. To miał być ostatni etap naszej wielodniowej wędrówki po bezdrożach gór, wśród wysokich szczytów Andów, brodzenia w błocie, strumieniach, marszu po spalonej słońcem ziemi. Szliśmy środkiem torów, po drewnianych podkładach kolejowych, które ciągnęły się, zdawało się w nieskończoność. Po obu stronach ścieżki wdzierała się gęsta, nieprzenikniona ściana drzew, krzewów, olbrzymich liści – peruwiańska dżungla. Jakby zrodzona z myśli szalonego architekta budziła uczucie fascynacji, ale też niepewności – co kryje się zaledwie kilka metrów dalej, gdzie bujna roślinność wstrzymuje nasz wzrok? Kto, lub co wydało z siebie te dziwne, dobiegające zza drzew dźwięki? 

Szybko zapadł zmrok. Bez żadnego ostrzeżenia, bez odcieni szarości znanych ludziom z Północy. Słońce schowało się za górami, pstryk i nie ma światła. Noc jest prawie idealnie ciemna. Przez szczelinę wąwozu nie widać gwiazd, nie widać księżyca, który rozświetliłby drogę, nie widać nic, nawet własnej dłoni, której ruch przed oczami jest tylko wyczuwalnym gestem. Niesamowite to jest uczucie, kiedy ciemność jest jak namacalna materia, czarna, prawie obejmująca człowieka swoimi ramionami. W jednej chwili znajome kształty przybierają mroczną postać, wzbudzając w myślach nieznane, pierwotne lęki.

Marzenia

Zapaliłem latarkę, jednak po chwili, jak na komendę, zleciały się setki meszek – utrapienie górskich szlaków. Sztuczne światło oszukało ich pierwotny mechanizm nawigacji, latania w nocy pod pewnym określonym kątem do światła księżyca. Uderzały zaciekle w plastikową ściankę, za którą schowane były cztery, malutkie rozświetlone diody. Meszki atakują zwykle w trakcie odpoczynku, w bezruchu. Gdyby nie ich ilość, dobrze widoczna chmara, można by nie zauważyć setek miniaturowych owadów wgryzających się bez bólu w każdy odkryty skrawek ciała. Pozostawiają ledwie widoczny ślad, maleńką kropelkę krwi. Dopiero po kilku godzinach w miejscu ukąszenia powstaje obrzęk. I wtedy zaczyna się koszmar – pogryzione miejsca nie sposób nie drapać – wszystko zdaje się swędzieć, kłuć, przeszkadzać. Ukąszone łydki bolą z każdym krokiem, z każdym napięciem mięśni. Dłonie, palce, kostki, plecy, ramiona i łokcie – wszędzie czerwone krosty, jedna przy drugiej. Nawet przez sen, mimowolnie rozdrapujesz na nowo każdą rankę, nie dopuszczając do zagojenia. I tak zdaje się bez końca. Teraz wpadały mi do nosa, ust i oczu uniemożliwiając dalszą wędrówkę. Bez światła nie możemy iść dalej. Utknęliśmy na środku trasy. 

Wiatr zaczął hulać w koronach drzew, w złowieszczym świście zapowiadając burzę, która nadciągała w naszym kierunku rozświetlając sobie drogę piorunami. Nie możemy iść – możemy przynajmniej chwilę odpocząć. Odpocząć? Nam się chciało wyć ze zmęczenia! 

Ostatnie dwie godziny szliśmy w skupieniu. Mozolnie, krok za krokiem, stopy trafiały w drewniane belki, ułożone w nierównych odstępach jedna za drugą. Każde z nas (była ze mną Ola, moja współtowarzyszka podróży) szło według własnego rytmu, starając się utrzymać mordercze, jak na wielogodzinną wędrówkę tego dnia, tempo. Utrzymać rytm, równy oddech, nie zatrzymywać się – to było teraz najważniejsze. Nie myśleć o palących od pasków plecaka ramionach, spalonych w górskim słońcu karku i dłoniach, o bólu w kolanie. Trzeba się wyłączyć, skupić na celu. Najlepiej nie myśleć. Zmęczenie, głód i wycieńczenie organizmu spowodowały, że ostatnie dni marzyłem o rzeczach, które w „moim świecie” są codziennymi, błahymi sprawami. Chciałem zmyć pot, kurz i bród tygodniowej wędrówki, poczuć gorącą wodę przyjemnie rozgrzewającą ciało, zasnąć w suchym łóżku, ogrzać się w promieniach słońca. Z każdą kolejną porcją obiadu złożonego z zimnego tuńczyka z puszki i makaronu, z każdym kolejnym śniadaniem z mlecznej kaszy, katowałem się bezlitośnie, przypominając sobie zapach, smak i konsystencję kawałków dobrze wysmażonego mięsa. Myśli te pojawiły się na początku zupełnie niewinnie, jak ulotne wspomnienie. Jednak z kolejnymi kilometrami ciężkich tras, powracały coraz częściej, zostawały coraz dłużej, stawały się natrętne, wręcz nieznośne. Towarzyszyły mi codziennie – w cieniu dżungli i na spalonej słońcem ziemi, wśród szczytów lodowca i na brzegu rzeki. W chmurach i w słońcu, w deszczu i w śniegu. Wracały nieosiągalne, niemożliwe do spełnienia w ekstremalnych warunkach w jakich przyszło nam wędrować. 

Dobiegający już całkiem blisko grzmot pioruna przebudził mnie z odrętwienia. Zaczęło padać. Kilkadziesiąt metrów od nas widać było wydostające się z wnętrza małego baraku słabe światełko. Jak ćmy ruszyliśmy w tamtą stronę, z nadzieją na znalezienie schronienia. Gorąca woda i ciepły posiłek, pozostały nadal jedynie mglistym wspomnieniem.

Czy to drzewo ma owoce?

Barak stał kilka metrów od torów. Ze środka, przez liczne szczeliny, wydobywało się słabe światło kreśląc kontury najbliższego otoczenia. Po lewej stronie znajdowała się zajezdnia – kilkunasto metrowy pas szyn, ułożonych równolegle do torów na których staliśmy. Pomiędzy nimi – wystająca z ziemi zwrotnica. Tuż za budynkiem wyrastała ściana dżungli, pochylając się na pokryty blachą dach. Ta licha konstrukcja zbudowana była z płyt pilśniowych, kawałków drewna i blachy falistej. Kilka stopni ułożonych z desek prowadziło wprost do drzwi, które otworzyły się powoli, ukazując w progu sylwetkę człowieka, zaledwie czarną plamę na tle wydobywającego się ze środka światła. Tak poznaliśmy Dróżnika. v Weszliśmy po stopniach do baraku. W środku panował półmrok. Zapalona świeca rzucała ledwie widoczne cienie, roztańczone podmuchem wiatru wdzierającego się przez uchylone drzwi. Domek miał dwie małe izby. Na środku stał stary fotel, z którego wystawały na zewnątrz stare, powyginane sprężyny i kawałki gąbki. Dróżnik zaprowadził nas od razu do pomieszczenia, po prawej stronie od wejścia. Zapaliłem latarkę. W świetle ukazały się stosy materacy, poukładane jeden na drugim jak na sali gimnastycznej. Na nich leżały koce, szmaty i zwykłe śmieci. Rupieciarnia. Dróżnik mamrocząc coś pod nosem zaczął szybko krzątać się, rozkładając wprost na gołych deskach narzuty. - Tutaj możecie spać, usłyszałem, po czym usiadł zadowolony obok posłania. 

Z ulgą ściągnąłem bagaże i oparłem je o ścianę. Dotychczas naprężone od ciężaru plecy i ramiona zaczęły wiotczeć, dając przez chwilę przyjemne uczucie odprężenia, które szybko zamieniło się w zmęczenie i ból. Położyliśmy się na tym prowizorycznym łóżku – Ola, w środku ja, a po mojej prawej stronie – Dróżnik. W naszych nogach leżała stara, zardzewiała maczeta. Zwinięty w kulkę, wyschnięty odwłok pająka przypominał mi o tym, że cały czas znajdujemy w sercu dzikiej dżungli odgrodzeni jedynie od tego niedostępnego świata kilkoma kawałkami desek i starą, zardzewiałą blachą. 

Leżeliśmy chwilę bez słowa, ciesząc się w myślach z suchego miejsca, z kąta do spania. Burza rozszalała się na dobre. Przez liczne szpary w ścianach co kilkanaście sekund wpadało białe, ostre światło błyskawic, rozświetlając na ułamek sekundy pomieszczenie. Krople deszczu rozbijały się o blachę, gubiąc całkowicie rytm – zaczęło lać, jak tylko w klimacie podrównikowym deszcz lać potrafi – mocno i rzęsiście. 

Próbuję ustalić, czy można złapać stąd pociąg i o której godzinie. Podobno ma być o piątej rano. Mamy więc kilka godzin odpoczynku a może, jeśli się uda, odrobinę snu. Dróżnik mieszka tutaj przez pięć do dziesięciu dni pod rząd. Potem przyjeżdża zmiana. Zapas żywności dowożą pracownicy kolei, którzy zatrzymują się na zajezdni tuż obok. Nie ma radia ani krótkofalówki, toalety, prądu. Mieszka w równie spartańskich warunkach jak my przez ostatnie dni i noce wysoko w górach. Nie ma nawet porządnego łóżka – śpi razem z nami, na podłodze, podsuwając pod głowę stary, zbutwiały materac. 

Z plecaka wyciągnąłem album z fotografiami z Polski (prezent dla Giovanny, przyjaciółki z Peru). Był ciekaw każdego zdjęcia, za każdym razem dotykał palcem kartki i pyta: – A esto? 

Przewracałem strony dalej, czasami wracaliśmy do poprzednich zdjęć. I tak podróżowaliśmy razem, przez Polskę. A ta, odległa niczym marzenia, zdawała się pięknieć z każdą stroną. Z tęsknotą patrzyłem na piękne polskie lasy, zielone wzgórza, kwitnące pola, rozciągnięte po horyzont łany zboża. Przechadzaliśmy się razem brzegiem Bałtyku, zwiedzaliśmy wyniosły na wzgórzu Zamek Książ pod Wałbrzychem, spacerowaliśmy po lasach, łąkach, parkach krajobrazowych, oglądaliśmy Maczugę Herkulesa, baraki obozu w Oświęcimiu, przyglądaliśmy się starym kościołom i cerkwiom, pływaliśmy po mazurskich jeziorach. Tego wieczoru byliśmy w Gdańsku, Szczecinie, Krakowie, Wrocławiu i Warszawie. Tego wieczoru zatęskniłem za krajem. 

Chyba najbardziej podobała mu się polska wieś. Dziwił się lasom, które w porównaniu do dżungli można by stawiać za wzór ładu i porządku. Przyglądał się dachówkom na starych kościołach ciesząc się, że podobne znajdziemy w Peru.
– Czy to drzewo ma owoce? – Palcem zatrzymał się na zdjęciu ogromnego drzewa. 

Rozpoznaję je natychmiast - to Dąb „Bartek”. Później wielokrotnie jeszcze pytał patrząc na lasy, czy są w nich owoce i za każdym razem kręcąc z niedowierzaniem głową, że tak wielkie ilości drzew, ten olbrzymi dąb, który jest nawet zabytkiem w Polsce, nie rodzą mango, bananów, pomarańczy i kiwi, nie dają pożywienia ludziom.

A potem usnęliśmy. 

Autostopem w drogę

Ze snu na chwilę wyrwał mnie łoskot nadjeżdżającej lokomotywy i blask reflektorów, który przez szpary w ścianach wciskał się do środka. Przejechała tuż obok, zaledwie kilka metrów od nas, powodując lekkie drgania lichej konstrukcji baraku. Zasnąłem ponownie na wpół drzemiąc, by obudzić się znowu tuż przed piątą rano. Zapytałem ponownie o nasz pociąg. Czuję, że nie możemy się zrozumieć, że moja mała znajomość hiszpańskiego coś istotnego pomija, źle interpretuje. Pociągu nie będzie, słyszę z ust Dróżnika. Zaczynam od początku, starając się wypowiedzieć poprawnie każde słowo. Nic z tego – pociągu nie będzie. Próbuję jeszcze raz, gdy po chwili słychać łoskot i ponownie, kilka metrów od baraku przejeżdża lokomotywa. Po chwili słychać, że wraca. – Szybko! Szybko! Idźcie na tory! Zaraz będzie mały pociąg! – energicznie rzucił Dróżnik, pomagając nam założyć plecaki. Dosłownie wybiegliśmy na szyny, potykając się w ciemnościach. 

Nie było czasu na pożegnania, na dobre słowa za pomoc. Wszystko stało się tak nagle, nieoczekiwanie. W jednym słowie „dziękuję” musieliśmy wyrazić całą naszą wdzięczność, jednym spojrzeniem uchylić czoła przed człowiekiem, który tej nocy podzielił się z nami tym, co miał tego dnia najcenniejszego – suchym miejscem do spania. Miałem uczucie, że ta cała historia, stojący w progu Dróżnik - to tylko sen. Dziwnie się czułem wiedząc, że ten kawałek świata jakiego uchylił nam ten człowiek, z powrotem się zamyka, że rozstajemy się na zawsze, wracając na własne tory życia. Jednak wiem, że ta licha konstrukcja z drewna i blachy tamtej nocy to był także mój dom, bezpieczny adres, dający nam schronienie przed burzą, deszczem i nocą spędzoną na torach. Teraz wiem, że w podróży różne światy czasami przenikają się nawzajem w dziwnych zrządzeniach losu, powodując zatarcie granic, pozbycie się uprzedzeń, konieczność zaufania drugiemu człowiekowi. W tych momentach jesteśmy takimi samymi ludźmi, czasami w tak samo trudnej sytuacji – bez względu na to skąd pochodzimy i jak wiele nas dzieli. 

Staliśmy przy torach. W oddali widziałem Dróżnika. Patrzył przez chwilę w naszym kierunku, po czym zniknął za drzwiami… 

Nagle z ciemności wyszedł mężczyzna i stanął obok nas. Postawiam się upewnić co do pociągu - nie daje mi to spokoju. - Señor, czy będzie zaraz pociąg? - Nie, nie będzie, słyszę w odpowiedzi. Czułem się trochę zdezorientowany. Dróżnik każe nam wybiegać na tory, o co chodzi? Co robi tutaj ten mężczyzna? W oddali słyszę przecież nadjeżdżającą maszynę, łoskot ton stali. To musi być pociąg! Coś mnie tknęło. Señor, a czy będzie MAŁY pociąg? - Tak, za chwilę, odpowiada równie precyzyjnie jak zadane pytanie. 

Zza zakrętu wyłoniły się najpierw lokomotywa, a tuż za nią, podczepiony jeden wagon. Szybko zapaliłem latarkę i stojąc tuż przy torach machnąłem kilka razy nad głową. Powoli, ciężko, sapiąc i dysząc lokomotywa zaczęła hamować, aż wreszcie stanęła kilka metrów dalej. Tylne drzwi wagonu otworzyły się. Udało się, złapałem pierwszego stopa w Peru…

Using Format