Birma 2009 - Pyay, miasto mnichów

Flower World

Ludzie sa jak kwiaty w wielkim ogrodzie jakim jest swiat. Wszystkie kwiaty na ziemi podazaja do Pan Ba Ga - to krociutka historia nazwy skromnego guest house (w miescie Pyay, 294km a polnoc od Rangun), ktora opowiedzial mi wieczorem jego wlasciciel. “Pan” znaczy kwiat. “Ba Ga” to swiat, tlumaczy 50cio latek, prawdopodobnie chinskiego pochodzenia.

Jednak od kilku miesiecy, Pan Ba Ga jest umierajacym ogrodem. Pol roku temu (a jest teraz 4 marca 2009), zmienila sie trasa po ktorej turysci, w tym zza granicy, podazali przez Pyay (czytaj: Pi) w drodze do Bagan. Rownolegla do trasy Rangun - Bagan, jest trasa Rangun - Meiktila w kierunky Mandalay. Obie trasy podazaja na polnoc, rownolegle do siebie. 
Wygrala lepsza technicznie droga a co za tym idzie - szybszy dojazd, wiekszy komfort jazdy i wyzsza cena.

Wazny wezel komunikacyjny, jakim jest miasto Pyay, powoli traci na swoim znaczeniu, przynajmniej pod wzgledem turystycznym (zupelnie nieslusznie). Dlatego, w chwili kiedy pisze te slowa, w calym miescie dziala tylko jeden guest house dla cudoziemcow i Birmanczykow, a w nim, oprocz kilku
mnichow zameldowane sa narodowosci: z Hiszpanii (1 osoba), z Japonii (1 osoba), z Polski (1 osoba). Jeszcze do dzisiaj, do godziny 16stej bylo
nas 5ciu “obcych”, ale Rafal z Gosia pojechali w swoja strone, w okolice Mrauk U. Od tej pory, zaczela sie samodzielna
podroz, ktora od razi nabrala przyspieszenia. 

I tak oto w zaledwie kilka godzin “samotnosci” zdazylem przeprowadzic wyklad w szkole, w jezyku angielskim (na prosbe Mistrza
z pobliskiego klasztoru). Temat: Polska i powiedz cos o podrozowaniu. Ale po kolei.

Birmanska lekcja o Polsce

Po krotkiej wizycie w jedny z licznyh klasztorow w Pyay, dwaj mnisi, ktorzy oprowadzali mnie po swiatyni, prowadzili mnie teraz wsrod drewnianych chat, po suchej, wpadajacej w pomaranczowy kolor drodze. Po kilku minutach zatrzymalismy sie przy jednej chacie, do ktorej wbiegl jeden z towarzyszacych mi mnichow. Widzialem jeszcze jak sciagnal buty i wszedl po schodach na mala antresole. Master - powiedzial tylko drugi mnich wskazujac na pietro. Po chwili z chaty wyszedl trzeci mnich, ktory
jak sie okazalo, mowil po angielsku.


Wytlumaczyl mi, ze mnisi, ktorzy mnie przyprowadzili nie znaja angielskiego i dlatego zabrali mnie do swojego nauczyciela z klasztoru, ktory poza swiatynia uczy takze mlodziez angielskiego. Po kilku minutach rozmowy, zapytal grzecznie, czy nie chcialbym w jego klasie porozmawiac z uczniami po angielsku - dla nich to swietna okazja do spotkania z cudzoziemcem i
nauka jezyka. Zdecydowalem sie bez wachania.

Stanalem na srodku antresoli, gdzie skierowane we mnie twarze czekaly w ciszy, wpatrujac sie z lekkim napieciem. Poczulem lekka treme. Co powiedziec, od czego zaczac? Przerwalem cisze i powiedzialem:

- Czesc, bardzo mi milo Was poznac. Czy chielibyscie poslcuhac o moim kraju?
- Taaaak! - klasa krzyknela jednym glosem.

Po chwili wiedzieli juz, skad jestem, gdzie lezy Polska, z kim dzielimy granice, gdzie jest stolica itd. Potem zaczely sie pytania jak sie tutaj dostalem, gdzie jade, czy podoba mi sie Birma. Nauczyciel w tym czasie stal usmiechiety w rogu, osmielajac slowami lub gestem do zadawania pytan. Stojac tak przy tablicy z pisakiem w dloni, rysowalem po kolei
mape Polski, zaznaczalem miasta, pokazalem trase lotu i trase podrozy w Birmie. Na koniec klasa podziekowala a Master poprosil jednego z mnichow (na zdjeciu ponizej pierwszy z lewej), zeby zaprowadzil mnie z powrotem do klasztoru. Ponizej zdjecie czesci klasy (niestety nie objalem calego pomieszczenia)

Modlitwa w “kanto”


Mlody mnich (Ven Sandasiri, zapis fonet imienia), ktory okazal sie bardzo sympatycznym 21 latkiem, oprowadzal mnie teraz po klasztorze, cwiczac w rozmowie swoj angielski. Nie jestem specjalista od tego jezyka, ale poziom znajomosci angielskiego w Birmie jest niski, przez co nawet moja nieskladna mowa w tym obcym takze dla mnie jezyku jest dla wielu Birmañczykow niedostepna. Po chwili weszlismy do “kanto” (zapis fonetyczny), obszernej sali, na srodku ktorej modlilo sie kilkudziesieciu mnichow, glosno powtarzajac za swoim nauczycielem slowa. Nie przerywajac modlitwy, Ven Sandasiri, ktory mial blogoslawienstwo od Mastera ze szkoly, wskazal na mnie i po chwili w sali zapalono swiatla - tylko po to, zebym mogl zrobi kilka zdjec. Wyobrazcie sobie jakie bylo moje zdziwienie majac w pamieci problemy ze zdjeciami w innych krajach,
jakie bylo moje zaklopotanie, ze przerywam atmosfere modlitwy zapalajac jarzeniowki na suficie. Kilka razy zapytalem czy to nie problem, przepraszalem mowiac, ze nie ma potrzeby, ze nie chce robic klopotu - ale Ven Sandsirii uparcie i z usmiechem odpowiadal tylko: no problem!


Korzystajac z okazji, zrobilem kilka ujec ale nie chcac naduzywc niezwyklej goscinnosci tych ludzi, umowilem sie z Ven’m na jutro, zeby porobic zdjecia bez lampy, w swietle dziennym.

Kilka slow o Birmie

Pierwsze wrazenie po Bangkoku? Spokoj, cisza i brak turystow. Kilkakrotnie pomylilem lokalnych ludzi z turystami - o jest jeden mowie, zapytam sie o podroz. Podchodze blizej - Birmanczyk. Fotograficznie uwazam, ze jest to numer jeden wsrod krajow jakie mialem okazje zobaczyc. Jedynym utrudnieniem do zwiedzania i tym samym zrobienia zdjec jest junta wojskowa i ich rzady oraz nieznosny, ponad 40 stopniowy upal. O ile pierwszy z nich zamknal cale regiony, do ktorych nie mozna dojechac, albo mozna ale trzeba miec pozwolenia (co zabiera czas i dolary), o tyle drugi z nich zniecheca skutecznie do jakiejkolwiek
aktywnosci. 

W Birmie podrozuje sie ciezko. Nigdy do konca nie wiadomo, gdzie mozna sie zatzymac na noc a gdzie jest to zabronione (jutro o 5pm wyjezdzam do jakiejs miejscowosci, ktorej nazwy nie jestem w stanie powtorzyc, a w ktorej jak nie zdaze na busa do Bagan, bede musial czekac na przystanku lub w pobliskiej kafejce - nie moge w tym miejscu spac, bo nie ma zadnego
guest house dla cudzoziemcow). Z powodu tych problemow zrzygnowalem takze z podrozy na polnoc, gdyz nie wiem dokladnie czy droga powrotna jaka sobie wymyslilem jest mozliwa do realizacji. Tak wiec na razie jezdze od miasta do miasta, starajac sie zobaczyc co tylko sie da. Napotkany 
Hiszpan z Japonka zapytali czy wiemy gdzie jechac w Birmie - sa takze pierwszy raz i nie wiedza za bardzo co robic. Nie wiem czy z powodu trudnosci w podrozowaniu czy innych, ale pozostaja w Pyay 8 dni. Biorac pod uwage, ze wszyscy w Birmie maja tylko wizy na 28 dni, chyba jednak sie zniechecili do glebszej eksploracji kraju. Trzeba jednak przyznac, ze transport, zamkniete regiony, zamkniete miasta dla noclegow - nie ulatwiaja poruszanie sie po tym kraju. 

Ciekawostka sa takze pieniadze i platnosci. Za hotele - placi sie tylko dolarami. Za pozostale rzeczy placi sie Kyat’ami (cziat). Wszystko byloby
w porzadku, gdyby nie ilosc pieniedzy jaka sie otrzmuje za 1 USD (okolo 1000 Kyat). Tak wiec w Rangun, na czarnym rynku, siedzac na tylnym siedzeniu taksowki, dokonalismy wymiany 200USD na Kyaty (na osobe), a w zamian dostalismy dokladnie 192.000 Kyatow - dwa, grube
na 3 centymetry zwoje pieniedzy. Pojawil sie problem natury organizacjnej - gdzie to schowac? W koncu z Rafalem jeden plik po prostu nosilismy (i nadal go tak nosze) w kieszeni przy udach. 

Jeszcze 4 lata temu, kazdy wlasciciel hostelu, ktory ma licencje na to, zeby przyjmowac cudzoziemcow, musial kazdego wieczora zadzwonic na policje i zglosic kazdego cudzoziemca zameldowanego w jego hostelu. Na szczescie, czasy sie zmienily i procedura ta zostala zawieszona. Druga ciekawostka to taka, ze kupujac bilet na autobus, ktory jedzie z
punktu A do punktu Z, a my chcemy wysiasc np. w punkcie D, to zaplacimy za trase od A do Z.


I jeszcze jedna, zabawna sytuacja. Autobus do Pyay zatrzymal sie gdzies na wiosce (przynajmniej tak wtedy sadzilismy). Wysiedlismy we trojke rozprostowac kosci. Kierowca i jego pomocnik mowia: OK, OK i pokazuja cos na jakis dom. Nagle ruszaja dalej (a w srodku nasze duze bagaze).
Wolamy za nimi, a ci znowu: OK, OK - pokazuja na dom i znikaja nam z oczu. No to w koncu dajemy za wygrana i stajemy, sadzac, ze autobus
zaraz wroci w miejsce gdzie nam pokazywali. Czekamy chwile - nie ma. Po okolo 15 minutach - nadal nie ma. Sprawa wyjasnila sie, kiedy jeden z Birmanczykow powiedzial nam, ze to jest wlasnie Pyay (sic!). Czyli kierowca i pomocnik mowili OK, OK i pokazywali nam na hostel w Pyay, bo mysleli, ze my juz tutaj wysiadamy (w koncu mielismy przy sobie podreczne bagaze). Szybko zlapalismy riksze, na ktora zapakowalismy sie cala trojka i gonimy autobus.

Ale jak gonic autobus rowerem, bez silnika, przerobionym na riksze? Na szczescie, Pyay okazalo sie ostatnim przystankiem i znalezlismy bagaze u kierowcy.
Tyle slow, mysle ze bardziej pobudze wyobraznie tymi kilkoma zdjeciami - sami zobaczcie jak wyglada Birma i jej mieszkancy. A to moi drodzy moj pokoik, z ktorego koncze wlasnie pisac te relacje. Za oknem pada deszcz, moskitiera chroni przed

komarami i ich wybranymi nosicielami malarii, po mojej prawej stronie glowy, na scianie, mieszka sobie jakis pajak a ja musze konczyc bo od dwoch godzin nie ma juz pradu a laptopa musze oszczedzac bo z elektryka tutaj bardzo kiepsko.
Pozdrawiam,
M.Z.
PS. Jutro wyjezdzam z Pyay, postaram sie chociaz to miasto zaznaczyc na mapie ale nie obiecuje bo Internet jest tutaj podobno tragiczny.
PS2. Dzieki dla Pawla - przeslalem mu foty i tekst via Skype, ktore wrzucil na ftpa juz z Polski - bez tego nie bylo tego newsa.

Using Format