Birma 2009 - Bago

Bago, miasto polozone 80km na polnoc od Yangon, ma dwa oblicza. Jego srodkiem przebiega glowna droga z Yangon w kierunku Mandalay. W ciagu godziny przejezdzaja tedy setki pojazdow. Duze samochody, np. ciezarowka, latwo rozpoznac - kiedy jedna z nich mija moj hostel, w pokoju zaczyna wibrowac podloga. Inne pojazdy mozna rozpoznac po dzwiekach klaksonu.  Glosne tony z reguly maja motory i pickupy. Niskie tonyi donoslejszy dzwiek - ciezarowki i autobusy. Nie jest to dobre miejsce na odpoczynek, ale za 4USD za nocleg mozna sie przemeczyc.

Jednak juz kilka minut spaceru w kierunku jednej z przecietych droga polowek miasta powoduje, ze szybko zapominam o halasie i unoszacym sie kurzu. To drugie oblicze miasta, w ktorym znajduja sie stragany, drewniane chaty, rzeka, mosty, rynek i pagody. Jest takze klasztor, z powodu ktorego tutaj przyjechalem.

Pierwszego dnia zrobilem rekonsans - sprawdzilem droge do klasztoru, zapoznalem sie z jego korytarzami oraz chcialem zaznaczyc swoja obecnosc, przyzwyczajajac mnichow do mojego widoku. Nie ma lepszego miejsca niz lawka, ktora stoi tuz przy wejsciu do sali obiadowej. Polozylem sie na niej i zasnalem. O godzinie 1030pm ze snu wyrwalo mnie trzykrottne uderzenie w dzwon - czas na obiad. Z obu stron korytarza w ktorym stala lawka, zaczeli schodzic sie mnisi. Lezalem dalej odpoczywajac, co wzbudzlo zainteresowanie przechodzacych obok, czasem smiechy,
czasem zaczepne lecz grzeczne “hello”. Kiedy wszyscy weszli do sali - wstalem i wrocilem do hostelu. Jednak wrocilem po 4 godzinach. Kiedy mnie zobaczono, jeden mnich zaprowadzil mnie do pokoju, w ktorym mieszka mnich z Bangladeszu - jedyna osoba w klasztorze, mowiaca troche po angielsku. Tak rozpoczela sie znajomosc z wychowankami klasztoru. 

Nastepnego dnia, o 4tej rano zadzwonil budzik. Ledwo wstalem z lozka, czujac zmeczenie po wczorajszej, 18sto godzinnej jezdzie autobusem. Ale musialem sie podniesc, bo umowilem sie o 4:30 przed brama klasztoru. Walczac ze snem ruszylem ciemna droga i po 10 minutach bylem na miejscu. Mnicha nie bylo. Po kilku minutach ktos zawolal w srodku i po chwili pojawil sie mlody chlopak i wpuscil mnie do srodka. Po chwili bylem juz w pokoju, gdzie przygotowywali sie do porannego wyjscia jego mieszkancy.

Po kilku minutach zeszlimy na dol, do glownego korytarza przez ktory wchodzilo sie do klasztoru. Razem z nami - dziesiatki innych mnichow, ktorzy rozpoczeli ustawiac sie w dwoch szeregach - po jednym na kazda strone korytarza. Mnisi przygotowuja sie do wyjscia do miasta po dary od jego mieszkancow. Towarzyszylem im przez cala droga o czym zaraz napisze oraz pokaze w kilku ujeciach.

Kazdego dnia o 5 rano, mnisi wyruszaja w dwoch grupach do miasta. W dloni trzymaja bambusowe naczynia, do ktorych
mieszkancy wrzucaja dary. Widzialem jak wrzucano ryz, pieniadze, cukierki, owoce, kawe w torebce. Jak napisalem wczesniej, dwa szeregi ludzi
w glownym korytarzu klasztoru, zaczynaja opuszczac jego mury. Jedna grupa w prawo, druga w lewo. Kazdy z mnichow musial minac nadzorujacego i potwierdzic slownie swoje nazwisko, ktore bylo na liscie. Dlategp prawdopodobnie, przed wyruszeniem kazdy z nich zna swoje miejsce w szeregu zgodnie z lista. Ponizej zdjecie wychodzacych mnichow z klasztoru i stojacy czlowiek z lista.


Na przedzie jednej z grup idzie prowadzacy. Jego zadaniem jest wybieranie trasy oraz zbieranie glownym datkow od darczyncow (jest pierwszy i jemu najcesciej ofiarowuje sie najwiecej). Co kilka minut grupa zatrzymuje sie przed mieszkancem, ktory ofiarowuje im to co uwaza za sluszne. Najczesciej byla to miska ryzu, z ktorej wybierano lyzka porcje i wkladano do bambusowego naczynia, trzymanego przez mnicha. Jednak widzialem takze, ze dawano mnichom kwiaty, ktore ozdobia oltarzyk z Budda i wizerunkiem mistrza klasztoru. Kiedy rozdzielone zostana dary, czesto osoba taka kleka na ziemi i wykonuje trzy sklony ze zlozonymi rekami w gescie modlitwy. Mnisi ruszaja dalej.


Wspomnialem o tym, ze najwiecej darow zbieraja pierwsze kilka osob z przodu orszaku. Jednak bardzo prawdopodobne jest, ze 
dary te sa dzielone, szczegolnie jezeli chodzi o pieniadze, za ktore codziennie 500 mnichow musi zakupic przeciez kilka wielkich
kotlow ryzu i warzywa. Pozywienie, kwiaty czy cukierki moga takze rozdzielac pomiedzy grupe ludzi z ktorymi dziela pokoj. Podczas pochodu szereg czesto sie rozluznia, tworza sie mniejsze grupki, pary 
trzymajace sie za rece lub obejmujace w gescie przyjazni. Jednak za kazdym razem kiedy taki orszak
jest zatrzymywany przed darczyncow, mnisi zatrzymuja sie tworzac jednolita strukture.


Pochod trwa okolo 2h. Prowadzacy czesto kluczy wsrod waskich uliczek, przecina stragany i ryneczki. Za kazdym razem, kiedy ktorys z mnichow otrzyma cos w darze, sklania nisko glowe w podziekowaniu. Po dwoch godzinach wszyscy kieruja sie do klasztoru, gdzie ponownie spotykaja sie dwie grupy, rozdzielone rankiem. Mnisi na codzien chodza w sandalach, jednak zauwazylem, ze wszyscy w pochodzie byli na boso. Czesto grupa taka schodzila z glownej, kamienistej drogi, zeby nie ranic sobie stop. 
Codziennie rano w pochodzie bierze udzial ponad pieciuset mnichow. Kiedy zatrzymuje sie tak liczna grupa, tworzy ona dlugi na ponad 200 metrow rzad, ubranych jednakowo ludzi.


I jeszcze kilka slow o Bago i Myananda Guest House

Gdyby nie klasztor, nie zdecydowalbym sie zostac w tym miescie dwa dni. Jest glosne, nieprzyjemne i bardzo gorace. W poludnie nie mozna ot tak wyjsc na zewnatrz, bo po kilkudziesieciu metrach czlowiek czuje, ze opada z sil. Nawet piszac te slowa, w hostelu, lepki pot oblepia cale moje cialo. Zimny prysznic pomaga tylko na kilka minut. Nie ma na to innej rady, jak w poludnie skryc sie przed palacym sloncem w cieniu hostelu i wytrzymac do 4pm, kiedy robi sie troche znosniej. Jednak rozgrzane powietrze wisi nad tym miastem cala dobe - nawet wczesnym rankiem, kiedy szedlem 
do klasztoru, czulem jak zaczynam topic sie od dusznego, goracego powietrza, ktore jakby zastyglo nad ziemia nie dajac
ani grama przyjemnego chlodu poranka.

Odnosnie hostelu to slyszalem same najgorsze rzeczy ale nie o warunkach a o jego wlascicielu - Mr. Han. Kilka osob na ulicy skarzylo mi sie, ze od czasu kiedy jego hostel zostal wymieniony w Lonely Planet, zmienil sie i jest zadufanym w sobie czlowiekiem. Nie wiem czy to prawda czy akt zazdrosci, ale na wejsciu uslyszalem: - Jestem Mr. Han. Jezeli chcesz cos 
wiedziec - zapytaj. - Tak wiem, czytalem o Tobie krotka informacje w przewodniku, odpowiedzialem. - Tak, jestem w Lonely Planet, odparl z duma… A na scianie za jego plecami widac bylo nazwe hotelu, krotki regulamin i podpis: Manager. Niby wszystko w porzadku, jednak Mr. Han nie wzbudzil mojej sympatii, dlatego tez, za kazdym razem kiedy wychodze (nawet a chwile) na ten ukrop, musze dzwigac ze soba 8kg sprzetu, gdyz nie chce go zostawiac pod nadzorem Mr. Hana i jego ludzi. Tyle narzekania, do uslyszenia z Yangon, gdzie dojade 25.03 po poludniu.

Pozdrawiam,
M.Z.

Using Format